Słowo wstępne.

Cokolwiek uda mi się na tych łamach wymodzić, traktowane ma być bezosobowo oraz jako nieofensywne a jedynie refleksyjne paplanie o wszystkim i o niczym.

niedziela, 16 maja 2010

Reklamożercy dostają niestrawności.

Reklamy telewizyjne - najwstrętniejsza i najohydniejsza forma marketingu, która (jak wszystko kreowane jedynie chęcią zysku) wykorzystuje ludzką naiwność, łatwowierność i głupotę. Oto o czym chciałem Ci dzisiaj opowiedzieć.


Siadasz przed telewizorem z zamiarem obejrzenia spoconych pleców Vina Diesla, uruchamiasz jakąkolwiek stację niepubliczną i rozkoszujesz się całymi czterema minutami filmu. Potem po prawej, całkowicie zasłaniając cycki, dajmy na to, Jordany Brewster pojawia się kretyńskie oblicze Majewskiego. Ok, spoko, tylko po chwili na dole ekranu, właśnie wtedy kiedy Vin dobija jęczącego Meksykanina, pojawia się cholerna Superniania. Na wielkim różowym pasku. Kiedy zniknie Superniania, wiesz już że przerwa reklamowa się zbliża. Oczywiście nastąpi ona w połowie wypowiadanej przez Vina kwestii (czyli między tymi dwiema sylabami) albo też zaraz na początku namiętnej sceny łóżkowej. Wszystko jedno, byle by tylko wkurzyć Cię do cna. Ale oto najlepszy kąsek: sam blok reklamowy, czy może jak w przypadku wielu telewizji, dwa lub trzy bloki pod rząd.
Obecnie możemy podzielić reklamy na dwie grupy: Pierwsza, która nas dzisiaj nie interesuje, obejmuje te nieliczne, inteligentne i dobrze zrobione reklamy. Naprawdę nie warto teraz o nich rozmawiać. Druga grupa, bardzo liczna, obejmuje reklamy, których twórcy najwyraźniej uważają odbiorców (więc także mnie i Ciebie) za ciemnych tłuków pozbawionych płatów czołowych. Tworzą więc, ci twórcy (tfurcy), reklamy pozbawione myśli przewodniej, kolorowe i hałaśliwe migawki, odwołujące się do pierwotnych instynktów przeciętnego Polaka: Tanio. Ładnie. Kolorowo. Śpiewają. Konkurs. To są wszystko te haczyki, na które dodatkowo nabija się robaka zazdrości i egocentryzmu - i reklama gotowa. Można łowić tępaków. Podnieśmy ceny o 20% a potem ogłośmy promocję - sprzedaż obniżona o VAT. Starą szynkę umyjmy Ludwikiem i wyłóżmy taniej - sprzeda się natychmiast. Bo nie dość że tania to jeszcze ładnie pachnie cytrynką. Przy kasach w marketach wystawmy milion drobiazgów, które podczas dwunastoletniego z reguły czekania w kolejce nasze dzieci będą pakować do koszyka, aż jego małe kółeczka pozostawią bruzdy w paskudnej, wypaćkanej posadzce. Marketing. Obrzydliwy. A marketing w encyklopedycznej definicji powinien wyglądać mniej więcej tak: "sposób pokazania Ci, jak głupi potrafisz być, tak, byś jeszcze był za to wdzięczny".
Wróćmy jednak do reklam srebrnoekranowych. Wyobraź sobie, jakim ciemniakiem jesteś w oczach twórców spotów reklamowych. Ci goście są przekonani, że uwierzysz, że co drugi kupon wygrywa. Są pewni siebie, produkując nagranie, na którym matka rozsmarowuje na kanapce dla swojego dziecka gadającą margarynę, by potem wraz z Panem Properem wymyć wychodek. Wiedzą, że społeczeństwo łyknie bez trudu informacje o aktywnych molekułach srebra albo o żywym DNA w szamponie do włosów. Szamponie, produkowanym pewnie w Malezji przez ośmioletnie dzieci. O właśnie, wymieniłem już dwie wkurzające cechy spotów reklamowych. Pierwsza, czyli niepohamowane i żywiołowe kretyństwo, produkuje takie wynalazki jak gadające warzywa, margaryny czy tyłki. Druga, która mnie osobiście najbardziej wkurza, to jednocześnie najwyraźniejszy sposób pokazania, jakie wyobrażenie o nas, odbiorcach, mają reklamotwórcy. Chodzi mianowicie o pseudonaukowy język i paranaukowe scenografie, jakie towarzyszą reklamom wszelkiej maści leków, kosmetyków i maści. Oto dwóch klientów w białych kitlach opowiada nam o składzie antyperspirantu. Aktywne molekuły (zwróć uwagę że każde słowo to wytrych), które powstały w laboratoriach to absolutna innowacja. Cząsteczki srebra blokują każdą kroplę Twojego wstrętnego potu, dodatkowo nie zostawiając białych plam. Innowacja. Receptura. Badania. Naukowcy. Szwajcaria. Pranie mózgu. Cząsteczki. Aniony. Jony. Twoja szyszynka się topi. Mechanizmy. Formuła. Laboratoria. Wysiadają mechanizmy obronne. Idziesz do marketu i kupujesz szampon, który może i jest srebrny i ma ładną butelkę i się fajnie pieni, ale za to w myciu włosów jest równie skuteczny co glebogryzarka.
Nadszedł czas na wspomnienie trzeciego, nieodłącznego, elementu kretyńskich reklam. Śpiewający facet. Pomijam już śpiewającą kobietę, która i tak już jest tragiczna. Tymczasem jakiś facet jęczy o czekoladzie, powodując tym absolutną i natychmiastową awersję do wszystkiego, co kiedykolwiek miało cokolwiek wspólnego z kakao. Facet śpiewa o jogurtach w taki sposób, że pragniesz podpalić widoczne na ekranie dzieci. Bo ten facet nie tylko śpiewa. On śpiewa wysokim, ultrapedalskim (wybacz określenie) głosem. Kiedyś, gdy przejmę władzę, zostanie on odnaleziony i pozbawiony możliwości wydawania jakichkolwiek dźwięków. Bo przy nim nawet Kujawianki śpiewające o oleju wypadają nie najgorzej. I szczerze mówiąc, nie mam pojęcia do którego z pierwotnych, ludzkich instynktów odwołuje się ten śpiew. Może chodzi o to, że w głębi duszy wszyscy jesteśmy (znów wybacz określenie) pedałami?
Ostatnio, będąc w kinie, zobaczyłem (raczej jedynie usłyszałem) najgorszą reklamę wszech czasów. Czarny ekran, a w tle rozlega się odgłos dwóch idiotek, które wytrwale coś przeżuwają. Mlaskają, zasysają i wydają dźwięki, których po prostu nie powinno się puszczać widowni, czy to w kinie, czy to w domach. To przykład na to, że reklamy przekraczają coraz to nowe granice. Widzieliśmy już srające dzieci i kobiety, które nie trzymają moczu. Widzieliśmy tyłki z hemoroidami i w kapeluszach oraz animacje działania leków na prostatę. Po przekroczeniu granicy głupoty pora na szturm na granicę dobrego smaku. A tego już nie zniesę.

Zastanawiam się teraz nad całym problemem i dochodzę do strasznego wniosku. To nie do końca jest tak, że twórcy spotów reklamowych uważają nas za ciemne, bezrozumne masy. No, może po części tak, ale na pewno nie to kształtuje obraz współczesnej reklamy telewizyjnej. Tak, widzę że już domyślasz się strasznej prawdy. To popyt rodzi podaż. Reklamy są produkowane jak dla idiotów, bo są w istocie produkowane dla idiotów. Gdyby przeciętny, uśredniony Polak miał odrobinę więcej oleju w głowie, może nie kupowałby wszystkiego, co zobaczył w telewizji na kolorowym tle i z Kupichą śpiewającym na dachu. Może uznałby że należy bojkotować produkty i marki, których reklamy prezentują żenujący poziom. Może wtedy przestalibyśmy w tak nieuchronny sposób zbliżać się do społeczeństwa Amerykańskiego, dla przykładu.

Ja sam od dłuższego już czasu staram się bojkotować, to jest nie kupować, nie korzystać, nie popularyzować. Póki co nawet mi się to udaje - może dlatego, że nie wszystkie reklamy są do dupy. Więc upatrujmy w tym jakiejś nadziei na lepszą przyszłość między programami w telewizji. Dzięki, że udało Ci się dotrwać do końca tego posta.

czwartek, 6 maja 2010

Szalonych kierowców ciąg dalszy

Raduje się pewnie niejeden duch, gdy znów planuję powyżywać się kapkę na kierowcach. Wczoraj miałem bowiem okazję poznać, czy też raczej przypomnieć sobie, kolejne wspaniałe zachowania krakowskich driverów. Piszę "krakowskich" nie dlatego, że pod względem otumanienia za kierownicą stanowimy tu, w Krakowie, klasę samą w sobie. Wolę po prostu nie generalizować na cały kraj czy też Świat, kontynent, co tam jeszcze... Wolę nie generalizować, bo się jeszcze okaże, że dla przykładu w Zduńskiej Woli czy w Białykale żyją sami kierowcy rajdowi i oni teraz chcą mi urwać uszy. A więc Kraków.



Czy rzuciło Ci się w oczy, że kiedy kierowca przed Tobą widzi czerwone światło, rozpoczyna hamowanie już trzysta metrów przed skrzyżowaniem? Wydaje mu się najwyraźniej, że nie prowadzi Nissana Almery rocznik '99, tylko Kontenerowiec transoceaniczny Leda Maersk, którego droga hamowania jest dłuższa niż polskie autostrady. Zapamiętaj: każdy nędzny kierowca, ze skopanym przez poczucie własnej nieporadności za kierownicą ego, prowadzi swój "wóz" tak, jakby to był gwiezdny niszczyciel typu Super. Bierze zakręty szerokim łukiem, parkuje na dwóch miejscach parkingowych na raz, a do świateł toczy się przez pół kilometra. Najczęściej jest on przedstawicielem trzeciego typu kierowcy, który już opisałem w jednym z poprzednich postów. Drugą przyczyną miarowego wyhamowywania na długim odcinku zdaje się być z kolei przynależność do grupy typu czwartego; taki człowiek za wszelką cenę nie chce zatrzymać się ostatecznie na czerwonym świetle, by mieć dobrą pozycję wyjściową do startu z piskiem opon.  Toczy się więc ze stałą prędkością sanatoryjnego spaceru, na "jedynce", z nogą przygotowaną nad pedałem gazu. I z podbródkiem wysuniętym ponad obrys kierownicy.
Drugim ciekawym i do końca niezrozumianym przeze mnie rytuałem jest zatrzymywanie się na światłach w dużej odległości od poprzedzającego samochodu. Często taki czyn popełniają osoby należące do pierwszego typu, dla których pojęcie o tym, gdzie się zaczyna i kończy ich samochód, jest czystą metafizyką. Typ drugi natomiast zatrymuje samochód w odległości około trzech metrów od poprzedzającego... Ponieważ boi się, ze mu najedzie na tył. Bosko. I tak jak zwykle najgorszy okazuje się kierowca typu trzy, ponieważ on zatrzymuje się nierzadko kilkanaście metrów za innym pojazdem, ponieważ: a) on musi mieć miejsce na start jak na wyścigach formuły 1, b) nie będzie wąchał spalin żadnego nędznego, taniego samochodziku oraz c) widziałeś kiedyś, żeby krążownik cumował tak blisko?
Terry Pratchett twierdzi, że najkrótszym odmierzalnym okresem czasu jest tak zwana "nowojorska sekunda" - czas, jaki upływa od zapalenia się zielonego światła do momentu, kiedy taryfiarz za Tobą zaczyna trąbić jak opętany. Nowojorska sekunda występuje również w Krakowie, ale taksiarze nie zawsze z niej korzystają. Jedni z nich, oczywiście, ciągle się gdzieś spieszą i rąbią w klakson tak długo i z taką siłą, że wybucha im w twarz zainstalowana w kierownicy poduszka powietrzna. Inni natomiast, jak gdyby na przekór, wloką się swoimi trzydziestoletnimi Mercedesami w kolorze chorej dwunastnicy. Z łokciem chłodzonym przez strumienie powietrza za oknem, spacerują i rozglądają się, wypatrując klientów. Ok, ale to nie jest Nowy Jork, Szanghaj ani Londyn. Tutaj nikt nie wybiega na ulicę machając ręką i krzycząc "taxi!", gdyż każde takie zachowanie skończyłoby się śmiercią na masce Mercedesa W201. Dlatego mamy taksówki na telefon. Stój więc na postoju, złotówo, nie denerwuj mnie.

Już wspominałem, że napiszę kiedyś o kierowcach Awiteksu. Możesz nie wiedzieć co to jest - to sieć piekarń, które cieszą się zasłużoną sławą najtańszych i oferujących najgorsze pieczywo w Krakowie. Tak się składa, że ich tajna baza mieści się na końcu mojej ulicy. Narażony więc jestem na kontakt z kierowcami ich dostawczych półciężarówek. Prawdopodobnie przechodzą oni jakieś testy, zanim dostaną tę robotę. Jeżeli lekarz udowodni im posiadanie chociażby jednej działającej synapsy wewnątrz czaszki, od razu odpadają z eliminacji. Na teście muszą odpowiedzieć na pytania dotyczące ich ego, rozmiaru używanych prezerwatyw, ich życiowych niepowodzeń, kompleksów i braku wyobraźni. Gdy okaże się, że kandydat nie nadaje się na kierowcę dostawczaka, automatycznie dostaje pracę kierowcy dostawczaka. Jak inaczej można wyjaśnić fakt, że jak dotąd wszyscy kierowcy Awiteksu, jakich miałem wątpliwą przyjemność spotkać na drodze, są chamscy, wulgarni w zakresie elaboratów wygłaszanych przez okno szoferki oraz nie posiadają czoła? Prawdopodobnie żarówki z ich kierunkowskazów oświetlają teraz wnętrze hali piekarniczej, bo na pewno nie ma ich tam, gdzie być powinny. Podobnie światła mijania, które jak już cudem jakimś są włączone (pewnie przez kierowcę, który zapomniał je zgasić, jak wyjeżdżał na ulicę), świecą jak lampki ogrodowe z telewizji Mango.
Moja mama często po wyjściu z samochodu powtarza "gdybym miała w tym zamontowany karabin..." ma absolutną rację. Gdyby można było likwidować beznadziejnych, zagrażających bezpieczeństwu innych ludzi kierowców, wiele bochenków chleba w Krakowie musiałoby być dostarczane na piechotę.

wtorek, 4 maja 2010

Życie w społeczeństwie

Jest niemożliwym egzystować w społeczeństwie i jednocześnie być wolnym od niego.
Włodzimierz Iljicz Uljanow


Filozoficzny, zdałoby się, w swej wymowie tytuł posta niech Cię nie zwiedzie. Zamierzam podejść do problemu w czysto prozaiczny sposób i od tak zwanej "dupy strony". Dosłownie wręcz, bo zajmę się tym, co rzeczywiście nazwać by trzeba tyłkiem samej idei społeczeństwa. Myślę o najprostszym poziomie kontaktów międzyludzkich, do jakich zmusza nas życie w wielotysięcznym konglomeracie (miasto). Przeanalizujmy podstawowe odczucia: komfort, swobodę ruchu, doznania estetyczne wzrokowe, dotykowe i zapachowe w prozaicznych sytuacjach.


Przykład pierwszy.
Przykładowa przestrzeń: autobus.
Przykładowy czas: godzina 07:30.

Wyobraźmy sobie następującą sytuację: wsiadasz rano do autobusu z ogólnym zamiarem udania się do pracy/szkoły/sklepu czy gdziekolwiek. Pierwszy zawsze jest przystanek. Długa wizyta na przystanku spowodowana głęboko zakorzenionym z tradycji MPK zwyczajem spóźnienia. Oczywiście, musimy przyjąć że pada albo jest niewyobrażalny upał. Najlepszym przykładem niech będzie wczesne popołudnie przed burzą. Równo dwadzieścia osiem stopni, ciśnienie miażdży rtęć w barometrach, a wilgotność powietrza powoduje korozję śrub w stawie biodrowym tej staruszki, która właśnie wbija Ci łokieć pod żebra, siedząc obok Ciebie na ławce na przystanku. Po jej drugiej stronie ławka jest pusta, ona mimo to wtula się w Ciebie, emanując świętym przekonaniem, że przy takiej pogodzie niezbędna jest Ci dawka Ciepła i smrodu naftaliny. Druga stoi obok, cały czas miażdżąc Ci stopę swoim dwukołowym wózeczkiem na zakupy, którego tonaż porównywalny jest z DMC czołgu T-72. Zapamiętaj ją, bo będzie to robić także w autobusie.
W autobusie natrafisz na ścisk rodem z krajów Trzeciego Świata i w smrodzie spoconych ciał, odurzony gorzkawą wonią kobiecego potu, zawiśniesz jedną ręką uczepiony rurki pod sufitem. Falująca masa ludzka charakteryzująca się podręcznikowo wielką kohezją przelewa się jak wzburzone morze, unoszące pojedyncze boje wznoszące okrzyki: "Skasuj mi pan bilecik!" "Pacz pan na tego!" "Kto cię kultury uczył?"... Po wyjściu z autobusu wiesz dokładnie, co to jest tłuszcza.

Przykład drugi.
Przykładowa przestrzeń: sklep spożywczy samoobsługowy.
Przykładowy czas: godzina 13:00.

Wyszedłeś, cwaniaczku, o pierwszej po południu do sklepu z nadzieją, że wszyscy są w pracy i w szkole i że bez problemu uda Ci się załatwić wszystko, na co masz ochotę. Nie ma tak lekko. Otóż 13:00 to godzina, o której ze swoich zatęchłych mieszkań wychodzą bezczynnie egzystujące emerytki. I to nie są te miłe babcie z reklam płynów do naczyń i klejów do protez. To są wredne, zgorzkniałe grzyby, których ostatnią radością na tym padole łez jest uprzykrzanie życia innym ludziom, czyli w tej chwili głównie Tobie. Biada Ci, jeżeli pragniesz kupić wędlinę. Kolejka ustawiła się już o ósmej rano, by w deszczu plotek i biadoleń na własne stawy, na podobieństwo potwora o stu głowach i trzystu nogach, zagrodzić każdemu dostęp do chłodni. Nie, dziś nie uda Ci się kupić gazety - przy tej i tak skąpo wyposażonej półce z "prasą" odbywa się pełnowymiarowa rekonstrukcja bitwy o Termopile. Nie dane Ci będzie spożyć w dniu dzisiejszym nabiału - wszystkie sery pakowane zostały już obmacane a krojone obwąchane. Jedynie na stoisku z piwem jest w miarę luz... I żeby nie wpadło Ci do głowy kupowanie owoców lub innego zielska. Gdy tylko zbliżysz się do stoiska z owocami, natychmiast zostaniesz namierzony. Naukowo dowiedziono, że w takiej sytuacji emerytka o najmniej wyraźnej wymowie i najbardziej cuchnącym oddechu właśnie Ciebie wybierze, byś pomógł jej obsłużyć "te pierońsko wagie". Kiedy Ty będziesz starał się jakoś utrzymać w ryzach czterdziestokilowy ładunek ziemniaków wepchnięty przez staruszkę do maleńkiej siateczki, ona będzie Ci truć o swojej rodzinie, martwym od czternastu lat mężu, artretyźmie i za długich kolejkach u logopedy.
Wizyta w kasie to już zupełnie inna historia. Najwyraźniej wiele klientek marketów przekonanych jest święcie o prawdziwości zasady: odległość od osoby poprzedzającej wyrażona w milimetrach jest odwrotnie proporcjonalna do szybkości bycia obsłużonym w kasie (czas obsłużenia wyrażony teoretycznie w sekundach, a w praktyce w eonach).

Ludzie, pojmowani nie jako zbiór jednostek, a jako masa, tłuszcza, są wstrętni. Kropka. Jeżeli ktokolwiek uważa inaczej, jest zboczeńcem i najwyraźniej ekscytuje go ocieranie się o starszych ludzi. Jeżeli ktokolwiek uważa inaczej, nigdy nie był w zatłoczonym miejscu. A to w dzisiejszych czasach jest niemal niemożliwe. I znów okazuje się, że Lenin miał rację.

Szał marketów.

Market. Słowo znienawidzone przez moją osobę od zarania umiejętności poznawczych. A najgorszym, najpaskudniejszym przykładem marketu, jaki ośmielił się kiedykolwiek skalać tereny mojego osiedla, jest oczywiście p**o market, którego dla ułatwienia nazywał będę golf marketem. A oto jego skrócona historia: Jakiś już czas temu na naszym osiedlu zamknięciu uległo ABC, które wtedy już miało kultową, wyrobioną markę i jednoznacznie kojarzone było ze swojskim zapachem nieświeżego nabiału. W jego miejscu, po solidnym remoncie, otwarł się golf market - dobre wrażenie na starcie.



Jak to jest, że absolutnie zawsze, w dowolnej sekundzie pracy sklepu, wszystkie terminale obsługujące karty płatnicze są gotowe zaciąć się i odmówić współpracy? Oczywiście mam pewną hipotezę - terminale mają już dość ćwoków, którzy wyskoczyli na chwilę z bloku po zakupy i za gazetę i papierosy chcą płacić kartą. Płatność rzędu pięciu złotówek (równowartość około 55,19 ฿ czyli po prostu 55 Batów Tajlandzkich  i 19 Satangów) zajmuje w związku z tym, wliczając obowiązkową awarię pięciu terminali, około czternastu lat. Zmarszczki na twarzy kasjerki przybierają w takiej sytuacji kształt znany z wyświetlaczy morskich echosonarów, a pozostali klienci stojący w dwudziestometrowej kolejce, miast natychmiast podpalić uszy delikwentowi, stoją i dłubią w nosie.
Wróćmy jednak do uroków sklepu. Musze tu nadmienić, że mocną stroną golf marketu są wędliny - zawsze błyszczące i śliskie w dotyku. Swąd, jaki roznosi się nad stoiskiem z wędlinami gdzieś w geograficznym obszarze napojów łączy się z nadciągającą znad nabiału cierpką wonią serwatki, tworząc coś, co mogłoby zostać nazwane "zapachem" jedynie przez kogoś, kto wychował się w gigantycznej skarpecie. Wybaczcie tak złożone zdanie.
Teraz moje pytanie do Pana Właściciela golf marketu. Czemuż, ach, czemuż wydałeś tak ciężkie pieniądze na pięć bodajże kas sklepowych, skoro zatrudniasz tylko jedną kasjerkę? Czyżbyś wierzył w jakąś ufizycznioną formę schizofrenii, która pozwoliłaby za jedną minimalną pensję obsadzić wszystkie kasy? Tak dobrze nie jest, powiem więcej: jest źle. Bo rzeczona kasjerka na pewno nie znajdzie się w książce "Uprzejme osoby" Barnaby. Na każde pytanie odpowiada niezrozumiałym warknięciem a gdyby jej spojrzenie mogło ranić, już dawno nasze osiedle roiłoby się od kalek wyglądających jak ofiary pierwszej wojny. Dodatkowo, z powodu wrodzonej nieuprzejmości kasjerka owa niezdolna jest do jakiejkolwiek współpracy, wliczając w to rozmienienie drobnych, kiedy potrzebna jest złotówka do wózka. Zabawne, zatrudniając taką ofiarę losu, właściciel sklepu nie tylko nie zanotuje wzrostu sprzedaży, a nawet może odnotować jej spadek, bo nikt nie będzie mógł nawet wziąć sobie wózka. A w kolejce i tak czeka śmierć z nudów i odwodnienia. Wydawać by się mogło, że ta kobieta nienawidzi wszystkich klientów z jednego, uniwersalnego powodu: ona jest kasjerką a oni klientami. Prosty wywód, ale nic nie dzieje się bez powodu. Gdyby ta Pani miała doktorat z fizyki nuklearnej na pewno (no, prawie na pewno) nie musiałaby osiem godzin dziennie przesuwać ogórków i masła nad wiązką czerwonego światła. Każdy robi to, do czego się nadaje i na co sobie wcześniej zapracował. Narody krajów zachodnich pojęły tę prostą zasadę i nie ma tam takich sytuacji. Choćby ktoś był tam zamiataczem parkingów albo czyścicielem kanałów burzowych, nie pluje na wszystkich przechodniów tylko dlatego, że być może oni zarabiają więcej. Albo mają ładniejszy kombinezon roboczy.
I znowu odbiegłem od golf marketu. A tymczasem mam taką oto ciekawostkę: jest to jedyny na Świecie sklep, przy którym znajduję się stanowisko parkingowe dla... Katamaranu! Jakby ktoś nie wiedział co to jest taki katamaran - link. Otóż na środku tego miejsca znajduje się drzewo, które idealnie mieści się między dwoma kadłubami katamaranu.

Ogólnie od około roku bojkotuję ten sklep. Nie dlatego, że uważam się za jedynego potencjalnego klienta na osiedlu, którego nieobecność spowoduje natychmiastowe bankructwo golfa. Po prostu nie mam nerwów. A tymczasem już od tygodnia zamknięty jest sklep warzywny, który naprawdę lubię i w którym każdy klient traktowany jest jak człowiek. Ironia, bo golf market prosperuje świetnie.

Mistrz kierownicy wcale nie chce uciekać.

Nazwijcie mnie nieopierzonym kierowcą. Jeżdżę bolidem typu Civic dopiero od dwóch niespełna lat, na motocyklu trochę dłużej - latek pięć. Możecie wołać, że nie mam nic do gadania, w końcu co ja wiem. Drzyjcie ze mnie pasy a ja i tak napiszę co mam do napisania. Nienawidzę, po prostu nie znoszę uczestniczyć w tym, co jakiś chory umysł mógłby nazwać ruchem ulicznym w Krakowie. Oczywiście muszę tu zaznaczyć granicę między jazdą na dwóch i czterech kółkach. Kiedy prowadzę motocykl staram się mieć wszystko w czterech literach i jakoś mi się udaje nie zapluć wnętrza kasku...

Tymczasem w samochodzie jestem uwięziony. Siedzę jak kurczak w klatce, bez żadnej drogi ucieczki: bo założyć trzeba, w Krakowie, że stoję w korku. Głos zabierają tu Prawa Murphy'ego. Prawem przyrody jest to, że kiedykolwiek nie wyjadę z domu, by coś szybko załatwić, na trasie mojego przejazdu pojawiają się korki giganty. Oczywiście, korki te wcale nie muszą tworzyć się przed każdymi możliwymi światłami, dziurami w nawierzchni, spacerującymi staruszkami... Ale tworzą się dzięki niesamowitym krakowskim kierowcom. Myślę, że mógłbym nawet wyróżnić pewne archetypy.


Typ pierwszy - prawo jazdy robione przed wojną.
Ostatnio na mojej ulicy miała miejsce kolizja drogowa spowodowana przez leciwego kierowcę Skody Favorit, który to kierowca posiadał szklane oko. Skłoniło mnie to do przemyśleń - co do diabła robił ten człowiek za kierownicą pojazdu, który jest w istocie półtoratonowym klocem z żelaza i skaju? Czy szklane oko i artretyczne stawy poradzą sobie, kiedy przed maskę wybiegnie dziecko na osiedlu? Czy w zimie na oblodzonej drodze para suchych jak wierzbowe witki rąk zdoła nadać Favoritce jakiś konkretny tor jazdy? Oczywiście, znam ludzi, którzy będąc w wieku ogólnie nazywanym "podeszłym" doskonale sobie radzą z prowadzeniem samochodu. Ale to są wyjątki. Tymczasem po ulicach suną Matizy i Swifty, którymi powożą kobiety z "dobrego rocznika" - suną przez skrzyżowania nie mając żadnej widoczności na boki (okulary mają wąski zakres widzenia, a głowy przecież nie odwróci), swoimi niewielkimi, ale za do wyładowanymi po brzegi Tico i Seicento wymuszają pierwszeństwo przy zmianie pasa. U nich nie występuje zjawisko "martwej strefy" za tylnym prawym słupkiem. Cały świat jest dla nich martwą strefą.

Typ drugi - strach ma wielkie oczy.
Zwykle typ ten reprezentują kobiety. Znacie to: Przed wami jedzie samochód z prędkością 30km/h poniżej dopuszczalnej. Wlecze się. Płynie. By jednoznacznie stwierdzić, czy się porusza, trzeba by użyć teodolitu. By zbadać czas dojazdu z Kauflanda pod blok, należy zaopatrzyć się w kalendarz. Gdy po dwudziestu minutach psychicznych męczarni wyprzedzacie to zjawisko, oczom waszym ukazuje się sylwetka kierowcy. Ręce kurczowo ściskają kierownicę w pozycji "za pięć pierwsza" a twarz znajduje się w takiej odległości od deski rozdzielczej, że możliwe jest swobodne dłubanie wskazówką prędkościomierza w nosie. Widoczność na boki i w lusterkach jest w tym przypadku zerowa. Osoba jadąca w ten sposób widzi jedynie wąski "tunel" przestrzeni przed sobą, przez który jedzie w panicznym strachu przed wszystkim, w tym także przed własnym samochodem. Brak jakichkolwiek umiejętności związanych z prowadzeniem samochodu i wiedza ogólna o jego budowie charakterystyczna dla Inuitów powodują, że w kierowcy narasta paniczny lęk przed światem widzianym zza kierownicy. To jest właśnie najgroźniejszy typ kierowcy. Morderca na czterech kółkach. Rozjedzie wasze dzieci i odtoczy się dalej z prędkością styranego żółwia, bo będzie się bał sprawdzić, co to był za hałas.

Typ trzeci - single player.
To kierowca, który jest jedynym prawdziwym człowiekiem na ulicach, ponieważ w jego mniemaniu reszta to boty, na podobieństwo obdarzonych sztuczną inteligencją postaci z gier komputerowych. Ten kierowca użytkuje wszystkie drogi tak, jakby był ich właścicielem. Nie zauważa istnienia przepisów ruchu drogowego dopóki nie zauważy ich łamania u innych kierowców. Uważa obowiązek jazdy na światłach w dzień za niedorzeczność, a migacze są dla niego opcją do wyboru. Potrafi z pięścią przyspawaną do klaksonu przebić się przez skrzyżowanie na pełnym gazie, a zaraz potem wlec się lewym pasem, tamując ruch. Najczęściej kierowca taki porusza się samochodem terenowym lub jakimkolwiek innym z tak zwanej "górnej półki cenowej" - to właśnie posiadanie drogiego/dużego samochodu jest pierwszym czynnikiem tworzącym trzeci typ kierowcy. Typ, który praktycznie zawsze reprezentują mężczyźni. Jako drugi czynnik wyróżniamy: krótkiego ptaszka, kiepską pracę, twarz jak roztopiony kalosz lub żonę, która nie dość że jest brzydka to jeszcze wredna.

Typ czwarty - Mika Hakkinen Nowej Huty.
Młody człowiek, podobnie jak typ trzeci, przeważnie samiec. Obdarzony nierzadko majętnymi płodzicielami, rzadko za to obdarzony rozwiniętym przodomózgowiem. Nawet jeżeli użytkowany przez niego samochód ma silnik kosiarki Gardena albo nadwozie kształtem przypominające bidet on i tak jest święcie przekonany, że może "wycisnąć z tego cacka" więcej, niż kierowcy formuły pierwszej. O tuningu takich cudownych pojazdów postaram się jeszcze kiedyś napisać, bo to temat na opowiadanie, jeśli nie na książkę. Ciekawe jest to, co ostatnio zaobserwowałem: kierowcy typu czwartego podczas jazdy bardzo pochylają się w lewo, jadą praktycznie dotykając łysą czaszką (lub białą czapeczką Nike) szyby a rękę wpijają wgłęboko w podłokietnik w drzwiach. Nie wiem co, poza skoliozą, daje taki sposób prowadzenia samochodu.

Pozostałe typy.
Oczywiście nie typ, a już gatunek, jakim jest złotówa (taryfiarz) zasługuje na cały elaborat, podobnie jak vanman, kierowca Skody, kierowca Saaba a także kierowca samochodu dostawczego piekarni Awiteks. Nie będę już zanudzał, ale obiecuję podjąć temat jak któryś z nich znów zalezie mi za skórę.

Cytując Pana Nowaka: Dziękuję za wypowiedź.

Start.

Ostatnio zauważam coraz więcej kuriozów, które warte są opowiedzenia. W najbanalniejszych sytuacjach zdarza mi się odnajdywać rzeczy ciekawe... I nierzadko wybitnie wkurzające. Nie jest trudno, żyjąc w czasach dzisiejszych, w wielkim mieście Krakowie, nie wkurzać się przynajmniej raz dziennie. O tym właśnie będzie ten blog. Postaram się opowiedzieć tu wszystkie historie moich wkurzeń, by ewentualnego czytelnika (nie popadam w wielki optymizm w kwestii popularności tego bloga) uchronić przed podobnymi sytuacjami.

Szkoda sobie krwi psuć, skoro jeden Barnaba może sobie jej napsuć za nas wszystkich. Mam nadzieję, że blog przypadnie do gustu przynajmniej małej osób garści.